wtorek, 27 stycznia 2015

Rozdzial V

            Gęstwina dzikich krzaków coraz bardziej się oddalała, w miarę gdy szłam coraz głębiej w nieznane. Krajobraz diametralnie się zmieniał. W miejsca drzew pojawił się równo przycięty żywopłot, a moim oczom zaczęły ukazywać się coraz to dziwniejsze rodzaje ogrodowych roślin, muszę jednak przyznać, że bardzo dobrze zadbanych. Jednak dziwiła mnie jedna rzecz... Kto normalny marnowałby czas i energię na budowanie wielkiej rezydencji w środku gigantycznej zarośniętej puszczy?
            Nagle moim oczom ukazał się średniej wielkości dom z drewnianych bali. No cóż, cofam ten fakt, kiedy mówiłam o wielkiej rezydencji.
            Podeszłam bliżej. 

            Tutaj właśnie kończył się żywopłot, a zaczynała mała piaskowa dróżka prowadząca do werandy. Zaczęłam bardziej przypatrywać się miejscu i po chwili spostrzegłam, że jednak nie jestem tutaj sama. Na krześle przy stoliku siedział lekko zgarbiony chłopak. Kiedy zaczęłam przyglądać mu się uważniej, zauważyłam że gra w karty. Jednak były one ustawione w jakimś dziwnym, nielogicznym i niezrozumiałym dla mnie szyku. Właśnie oparł zamyśloną twarz na lewym ramieniu, a na jego czole pojawiła się lekka zmarszczka. Zdaje się, że myślał o czymś intensywnie. 
            W końcu zebrałam się na odwagę i zaczęłam iść w jego kierunku, ale albo mnie nie widział, albo mnie ignorował, bo kiedy wchodziłam po trzeszczących schodach werandy nawet nie podniósł głowy. Stojąc jakieś dwa metry od niego byłam w stanie bardziej przyjrzeć się jego twarzy. Miał kasztanowe włosy, bladą cerę i delikatny mały nos. W dodatku całkiem smukłą sylwetkę. 
            Dopiero teraz raczył na mnie spojrzeć, a ja ujrzałam jego ciemnoniebieskie przenikliwe oczy. Zaczęłam zastanawiać się czy się nie odezwać, ale w tej chwili chłopak mnie wyręczył.

- Co taka przeciętna dziewczyna robi w takim nieprzeciętnym miejscu? - zapytał nadal nie wstając od krzesła.
Otworzyłam usta, aby coś z siebie wydusić, ale on znowu mi przerwał.
- Chwila, chwila. Gdzie twój strażnik? Taka twarda z ciebie sztuka, że już udało ci się go wykurzyć? - szatyn zaczął się śmiać. - Jestem Jess. - wyciągnął rękę, burząc przy tym swoją abstrakcyjną karcianą konfigurację.
            Trochę dziwny, pomyślałam. Niepewnie podałam rękę dopiero co poznanemu chłopakowi patrząc mu prosto w oczy, gdy nagle usłyszałam jakiś stary skrzeczący kobiecy głos dobiegający ze środka domu:
- Jason! Obiad! 
Spojrzałam na szatyna powściągliwym wzrokiem unosząc brwi do góry.
- No dobra, dobra... - ułożył ręce w otwartej pozie. - Jestem Jason, ale wolałbym jednak, żebyś mówiła do mnie "Jess". - lewy kącik jego ust lekko powędrował ku górze.
- Załatwione. - również się uśmiechnęłam.
            Po chwili zrzędliwy głos kobiety znowu się odezwał.
- Jason, ty chuliganie, znowu każesz mi czekać pół dnia?
Przewrócił oczami i przeczesał włosy opadające mu na czoło. 
- Więc mówiłaś już jak się nazywasz? 
- Nie, jestem L... 
- L Bardzo ładne imię
- Ale ja jestem L...
- Doskonale to rozumiem, L. - położył mi rękę na ramieniu.
- Jason... ty nędzny próżniaku...
- Babciu, uwierz mi, że rozmowa z dziewczyną, która stoi dokładnie przede mną na naszej werandzie jest zdecydowanie lepszą rozrywką niż jedzenie twojej wodnistej zupy z kaczych nóżek.
- Co? Czy tutaj jest jakieś dziewczę?

            Drzwi się uchyliły i w przedsionku ukazała się stara siwowłosa kobieta z lampą naftową w ręku.
- Babciu... przypominam ci już dzisiaj piąty raz z rzędu, że jeszcze jest dzień.
- Kobieta zlustrowała wzrokiem lampę, po czym odstawiła ją na mały drewniany stolik.
Jess lekko nachylił się w moją stronę.  
- Cierpi na demencję. - szepnął do mnie. 
Kiwnęłam głową w geście zrozumienia. Starsza pani podniosła na mnie wzrok.
- Hmmm... a więc to ty jesteś tą dziewczyną. No... a myślałam, że już się ciebie nie doczekamy. Wejdź do środka dziecko, śmiało. - zachęciła mnie wskazując ręką drzwi. - Tylko szybko, bo zupa wystygnie. Jason, nie wlecz się tak i pomóż zamknąć drzwi starszej kobiecie, przecież wiesz jak ciężko się zamyka tę wielką masę drewnianej kłodziny... jak zwykle nie ma z ciebie żadnego pożytku. 

            Wchodząc do środka spostrzegłam, że dom jest umeblowany w nieco staromodnym stylu, ale zdecydowanie są tutaj lepsze warunki, niż u nas w Gradheim. Na prawo od schodów usytuowana była kuchnia. No proszę, nawet lodówka w miarę dobrze działa, pomyślałam. Po lewej stronie znajdował się stół z sześcioma siedzeniami i obrusem, lekko poplamionym konfiturami, a gdy szło się jeszcze dalej za tą małą prowizoryczną jadalnię, można było znaleźć się w całkiem przytulnym salonie z beżową miękką kanapą, telewizorem, regałem na książki i dużą ilością rozmaitych roślin, których nigdy wcześniej nie widziałam. To było chyba na bardziej oświetlone miejsce w tej ponurej małej chatce, jednak nie miałam na co narzekać. W porównaniu z moim wcześniejszym domem tutaj czułam się już jak jedną nogą w niebie. 


- Siadajcie. - nakazała starsza pani wlewając do misek przygotowany przez siebie płyn o tajemniczej zawartości.
Zajęłam miejsce, a Jess usiadł obok mnie. Odwróciłam się w drugą stronę i o mało nie zamarłam. Nagle nie wiadomo skąd przede mną pojawiła się jakaś dziewczynka. Na oko miała może z dwanaście lat, pewnie była w podobnym wieku co Prim.
            Prim... poczułam nagły ucisk w klatce piersiowej i dławienie w gardle. 
- Nie bój się jej, to Raven, młodsza siostra Jasona. - ochrypiały głos kobiety przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Nie boję się jej, po prostu lekko mnie zaskoczyła. - odparłam.
- Często ma tendencję do pojawiania się znikąd i straszenia ludzi. - kobieta zaśmiała się, a jej głos był niski i dudniący.
- Jak widmo. - skwitował Jess. - Z tym, że zjawia się tylko wtedy, gdy czuje zapach jedzenia. 
            W końcu dostaliśmy posiłek. Spróbowałam gorącej zupy, która jednak nie okazała się być taka zła jak przypuszczałam na początku. 
- A więc zdradzisz mi w końcu swoje imię, dziecko? - zapytała staruszka.
- Jestem Katniss. 
- Nie pasuje do ciebie. - odrzekła. 
- Dlaczego?... - wybałuszyłam oczy ze zdziwienia.
- Za bardzo nietypowe i wymyślne, ja bym nazwała ciebie Rosalia. 
- Babciu, ale to nie jest twoja córka... - odezwał się chłopak. Nie wiem czy to mi się tylko zdawało, ale miałam wrażenie, że jego twarz przybrała nagle jakiś posępny wyraz. Czy tak się nazywała jego matka?
- Jak już wszyscy zjecie to pokażcie dziewczynie gdzie może się umyć, bo jest tak brudna jakby spędziła miesiąc na wojnie w okopach.
Poczułam się nieco zażenowana, gdy nagle wszyscy zaczęli się na mnie patrzeć jak na rozbitka.
- Nie jej wina, w końcu przez kilka dni musiała zmagać się z tym lasem i pewnie na własną rękę, bo udało jej się tu dotrzeć samej.
Staruszka zaczęła baczniej mi się przyglądać.
- Naprawdę dotarłaś tutaj sama? Jejku, Katniss, jesteś bardzo odważna! - krzyknęła rozentuzjazmowana Raven wysokim dziecięcym głosem.
- Dzięki. - uśmiechnęłam się do dziecka pokrzepiająco.
- Jak tylko dostanę meldunek to jutro pierwsze co robimy, to zajmujemy się twoim harmonogramem szkoleniowym, nie myśl sobie że przyjechałaś tu na wakacje. - rozkazała kobieta - A... i jak już będziecie na górze to pokażcie dziewczynie sypialnie, przecież nie będzie spała na podłodze. U Raven są dwa łóżka, ale jest też pokój gościnny. No... chyba że wolisz spać z moim wnukiem. 
- Babciu... 
Jess zasłonił twarz dłonią i zaczął się śmiać. 
- Chodź za mną. - powiedział.

           Podążyłam za chłopakiem po drewnianych schodach na górę, które trzeszczały tak samo jak te na werandzie. Na górze znajdował się wąski, ale za to długi korytarz, który mieścił cztery pokoje razem z łazienką. Wybrałam sobie pokój gościnny, ten na samym końcu. Potem pokazano mi łazienkę. 
            Nie wierzę... w tej chwili mój wzrok skoncentrowany był na wannie z normalnym prysznicem. 
            Najwyższym moim oczekiwaniem co do tego domu był dostatek ciepłej wody w misce, o wannie z prysznicem nie śmiałam nawet pomyśleć.
- No, to tutaj już zostawiam cię samą, chyba wiesz jak wszystko działa. - odezwał się chłopak.
- Właściwie to... nie do końca. - odpowiedziałam ledwie słyszalnym szeptem.
- No nie mów, że w Dwunastce nie ma pryszniców? 
Spojrzałam na niego.
- To znaczy... wiedziałem, że jest to jeden z tych biedniejszych dystryktów, ale... nie wiedziałem, że aż tak... - Jess napotkał mój wzrok. W jego oczach dało się zauważyć szczere współczucie. 


           Kiedy wytłumaczył mi co i jak, pozostawił mnie w samotności, a ja zaczęłam rozkoszować się bieżącą gorącą wodą. Kiedy zmyłam się z siebie cały brud, przebrałam się w czyste ubranie pozostawione dla mnie na grzejniku i poszłam w kierunku swojej sypialni. Dzisiejszy dzień był wykańczający, dlatego udało mi się zasnąć z łatwością.












niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział IV

       Wiedziałam, że to co robię to głupota, ale czy miałam inne wyjście? Przemierzałam obcą dla mnie gęstwinę krzaczastych drzew i paproci starając się nie zbaczać z małej leśnej drogi, którą się kierowałam. Chwila... jakiej drogi? Zerknęłam w dół i przykucnęłam. Dotknęłam ochłodzonego gruntu z nadzieją, że wyczuję piasek, jednak moja dłoń wędrowała teraz po polu pełnym ostrej, niemal wysuszonej trawy. Wstałam i przeszłam kilkanaście metrów z nadzieją, że gdzieś tutaj musi być jeszcze droga, ale na próżno. W miarę jak się oddalałam, trawa rosła coraz wyżej. W pewnym momencie sięgała mi do kolan.
- Nie...
        Wstałam pełna rozczarowania i zaczęłam iść na oślep.
        Czy gdybym została tam gdzie byłam z rozhisteryzowanym do granic możliwości blondynem, to coś by to zmieniło?... Tak, przynajmniej mógł by ci wskazać drogę, ty głupia lekkomyślna dziewczyno, odpowiedziała wewnątrz jakaś cząstka mnie. Nie, może gdybym...
        Nagle potknęłam się o jakiś perfidnie wystający ostry kamień, co położyło kres moim żenującym przemyśleniom. Podniosłam się i rozejrzałam dookoła. Znajdowałam się na skrzyżowaniu. Skrzyżowaniu? Przecież to dziki las! Jednak wyraźnie widziałam wydrążone w ziemi ślady od kół samochodów.
        Mój instynkt podpowiadał mi, że to nie za dobrze. Ślady kół, oznaczają, że niedaleko jest gdzieś człowiek, a co za tym idzie - strażnicy. Nie wiem, co by mi zrobili, gdyby zobaczyli mnie samotnie chodzącą po lesie. 
        Ten pomysł można dodać do listy moich najbardziej nieudolnych i nieprzemyślanych planów, ale ogarnęła mnie taka senność, że nie ważne w obliczu jakiego niebezpieczeństwa się znajdowałam, musiałam się położyć. Teraz.
        Wspięłam się na najbardziej przystępne na miarę możliwości drzewo, po czym oparłam się o szeroką gałąź. Na szczęście nie muszę się martwić o zabezpieczenie, bo zawsze noszę przy sobie mój brązowy skórzany pasek, tak na wszelki wypadek. W tej chwili okazał się być niezbędny. Oplotłam go wokół siebie i gałęzi, po czym zapięłam.
        Tak jak się spodziewałam, sen przyszedł bardzo szybko...

                                                             *
     
       Obudziłam się na ziemi z bólem pleców. Spadłam z drzewa. Cudownie.
        Mój pasek, który zwisał teraz bezwładnie z gałęzi, jednak nie okazał się być tak niezbędny, jak sądziłam.
        Nagle z oddali usłyszałam jakieś głosy. Wyjrzałam trochę za drzewo i omal nie zamarłam. Trzech strażników oddalonych jakieś kilkanaście metrów ode mnie, zmierzało w moją stronę.
        Zanurkowałam w gęste krzaki.
- Nie wierzę, że jesteś aż tak głupi, żeby myśleć, że ona gdzieś tu się nadal kręci. - usłyszałam szorstki męski głos.
- Gdyby była gdzieś w wioskach, to przecież ludzie by ją zauważyli. - odezwał się drugi.
- Przecież uciekła głęboko w las, ty bezmózgi kretynie! Pomyśl, gdybyś był zagubioną dwudziestolatką, to poszedł byś do ludzi w obcym miejscu, którzy prawdopodobnie na twój widok uznaliby cię za intruza, albo szpiega z Kastargradu i wydali by cię władzom? - rzekł ten pierwszy, jeszcze bardziej poirytowany.
- Miała opaskę. - odpowiedział jakiś trzeci cichy głos.
        Ten głos wydał mi się dziwnie znajomy, jakbym kiedyś go gdzieś słyszała...
         Bo słyszałam, niespełna wczoraj.
        Wychyliłam się lekko. Mężczyźni stali niebezpiecznie blisko mnie. Jednak, miałam rację. Złote blond włosy połyskiwały mu na słońcu. Reszta patrzyła się na niego groźnym wzrokiem.
- Właśnie, skoro to ty wczoraj nawaliłeś, to może powinieneś postarać się być odrobinę bardziej pomocny w tej sprawie? Więc, jakieś sugestie?
        Blondyn pokręcił głową.
- No świetnie, więc co powiemy Rissowi?

        Moją uwagę od nich odwrócił mały rudy lis. Właśnie pochylił głowę w stronę ziemi, żeby wyczuć jakiś trop. Nagle podniósł łebek i ujrzałam jego ciemne szkliste przenikliwe oczy, które wpatrywały się we mnie uporczywie. Podreptał trochę w moją stronę, przystanął niepewnie nadal mi się przypatrując, po czym ponownie wykonał kilka kroków.
- Idź sobie! - pisnęłam. - zwrócisz ich uwagę!
        Małe nierozumne stworzenie niestety nie mogło pojąć sytuacji. Przydreptało szybko i wskoczyło mi na kolana. Modliłam się, żeby teraz siedziało w bezruchu.

- Sprzeczki nie mają sensu, chodźmy lepiej w tamtą stronę. - rzekł jeden z mężczyzn.
- Wiesz co nie ma sensu? To, żebyśmy właśnie tam szli. - usłyszałam odpowiedź drugiego.

        Lis kręcił się cały czas, po pewnym czasie zaczął gryźć mnie w palce. W pewnym momencie ugryzł mnie tak mocno, że z mojego gardła wydarł się zduszony pisk.
        Zakryłam usta.

- Słyszeliście?
Strażnicy zaczęli się rozglądać.
- To dochodziło z tamtych krzaków. Młody, idź sprawdź co to było.

        Siedziałam cicho w krzakach przygotowując się na najgorsze. Serce zaczęło podchodzić mi do gardła. Tak właśnie zakończyła się moja dzika przygoda w lesie.
        Coś zaszeleściło i moje oczy ujrzały chłopaka, który niespełna wczoraj próbował strzelić sobie kulkę w łeb. Gdy mnie zobaczył, odskoczył lekko i zrobił chyba najdziwniejszą minę jaką w życiu widziałam. Wyrażała ona zarówno zaskoczenie, jak i strach oraz zawstydzenie.

- Czego się tam tak przestraszyłeś? - usłyszałam głos.

Patrzyłam mu prosto w oczy. Po chwili przytknęłam palec do ust, nadal nie spuszczając z niego wzroku.

- Nic tu nie ma. - chłopak posłał mi ostatnie spojrzenie, po czym zasłonił mnie gałęziami i odszedł w stronę strażników. - To tylko młody lis.
- Dobra, nic tu po nas. Wracajmy.

        Kamień spadł mi z serca. Przeczekałam kilka minut, aż strażnicy znikną z zasięgu mojego wzroku i zerwałam się na nogi po chwili biegnąc już w przeciwną stronę. Nie zatrzymywałam się choćby na minutę, moje myśli były teraz skoncentrowane ku temu, żeby jak najdalej stąd uciec. Odwróciłam się za siebie. Nagle usłyszałam brzęczenie i poczułam ostry ból w głowie. Upadłam.
        Wstałam z ziemi, zdając sobie sprawę, że uderzyłam się o metalową bramę, która nagle się przede mną otworzyła.
        Przez dłuższy czas zastanawiałam się co zrobić. Jeśli zawrócę - będzie źle. Jeśli przejdę przez bramę nie mając zielonego pojęcia, co może mnie zaskoczyć po drugiej stronie - będzie jeszcze gorzej.
- Coś czuję, że będę tego żałować...
Wybrałam drugą opcję.





     











sobota, 2 sierpnia 2014

Rozdział III

        Nie mam pojęcia ile czasu spędziłam w pociągu. Godziny albo uciekały jedna za drugą, albo wydłużały się w nieskończoność. Zdecydowałam, że w końcu wyjdę z pokoju. Tak na prawdę zrobiłam to tylko dlatego, że byłam strasznie głodna. 
        Zielony mech...Widok drzew... Mój umysł przywoływał różne obrazy. 
        Przestań, pomyślałam. Przekręciłam klamkę najciszej jak umiałam i wyszłam z mojej małej ciasnej klitki, bo inaczej nie można tego było nazwać. Na prawdę, nawet najbardziej obskurny motelowy pokój mógłby wyglądać przy niej na jakieś pięć rang wyżej. 
        Szłam wzdłuż korytarza i już miałam skręcić, kiedy do głowy przyszła mi pewna myśl. Może zakradnę się do kuchni i przemycę trochę jedzenia do mojego przedziału? Zerknęłam nerwowo za siebie i pośpiesznie otworzyłam drzwi magazynku. Wyglądało na to, że nikogo tu nie było. Szłam dalej wzdłuż półek, które były przepełnione dużą ilością nieapetycznie wyglądających puszek z warzywami. Moją uwagę przykuł cały stosik dobrze przypieczonych kurczaków. Spakowałam kilka do torby biorąc do tego jeszcze dwie butelki z wodą i uciekłam z pomieszczenia. Przechodząc obok jadalni usłyszałam całą kakofonię dźwięków. Śmiechy, szepty, krzyki... Przystanęłam na chwilę.
        Nie, nie miałam najmniejszego zamiaru się socjalizować - pomyślałam i poszłam dalej w kierunku swojego przytulnego przedziału.
        Weszłam do pokoju, rzuciłam się na łóżko i wyjęłam z torby ukradzioną zdobycz. Po zjedzeniu wzięłam kilka łyków wody i podeszłam do okna. Moje myśli biegły teraz tak szybko, jak krajobraz za szybą. 
        Czy mama będzie potrafiła poradzić sobie beze mnie? Na szczęście jest jeszcze Grenn, on zawsze pomógłby mi i mojej rodzinie. Grenn... Ciekawe co chciał mi wczoraj powiedzieć. Cóż, nie wiem i zapewne nigdy się nie dowiem. Niespełna rok temu znaleźliśmy siebie po tym jak nas wywieźli, a teraz znowu zostajemy rozdzieleni. 
        Nagle wspomnienia zaczęły przedzierać się przez każdy zakątek mojej świadomości. Teraz przeszywały mnie całą. Dokładnie pamiętam ten dzień.

        Był wtedy jeden z tych przyjemniejszych chłodnych letnich popołudni. Wybrałam się do lasu. Zapuściłam się trochę dalej niż zwykle i przez dłuższy czas krążyłam wokół tego samego miejsca, zastanawiając się którą drogę wybrać. Kiedy zaczęłam iść, nieoczekiwanie z za drzewa wyłonił się wysoki chłopak. Zaskoczył mnie, tak samo jak ja jego. Pierwszy raz zdarzyło mi się zobaczyć w lesie obcego człowieka. Nie mogłam dostrzec jego twarzy, bo włosy lekko zasłaniały mu oczy, a poza tym był oddalony jakieś piętnaście metrów ode mnie.
- Kim jesteś? - spytał szorstko.
        Oczywiście nic nie powiedziałam. Największą głupotą jest zdradzać swoją tożsamość obcemu chłopakowi, na dodatek w lesie.
- A kim ty jesteś? Lepiej powiedz mi czego tu szukasz. - powiedziałam równie stanowczo.
        Staliśmy tak przez dłuższy czas mierząc do siebie łukami. Zaczął się we mnie dokładniej wpatrywać. Z jego czoła odsunął się kosmyk włosów i wtedy zobaczyłam jego oczy.
- Grenn? 
        Na dźwięk mojego głosu nagle się poruszył. Podszedł trochę bliżej.
- Dera? - powiedział już całkowicie innym tonem. 
        Rzuciłam się na niego zahaczając przy tym o pień i po chwili oboje leżeliśmy na mokrej od szosy trawie. 
- Tak strasznie się zmieniłaś... prawie cię nie poznałem. - zaczął gładzić moje włosy. 
        Właśnie wtedy uświadomiłam sobie jak strasznie czułam się samotna przez te cztery lata. Tamta chwila momentalnie zabrała ode mnie cały smutek, trzymany przez tyle czasu i wypełniła pustkę. Chciałam, żeby trwała ona wiecznie. 

        Po moich policzkach zaczęły po kolei spływać łzy, jedna za drugą. Przestań, znowu to robisz, skarciłam siebie.

        Pociąg nagle się zatrzymał. Już miałam wyjść na korytarz, kiedy głośny metaliczny głos zadudnił oznajmiając, że dotarliśmy do W, o mało nie przyprawiając mnie przy tym o zawał. 
        No, pięknie.
        Umyłam twarz, przeczesałam włosy i szybko dopakowałam część rzeczy. Wychodząc na korytarz o mało się nie przewróciłam, kiedy kilka osób na mnie wpadło. W całym pociągu panował jeden wielki chaos. Najwidoczniej tylko ja stałam spokojnie i patrzyłam na cały ten obłęd, podczas gdy ludzie biegali jak opętani.
        W jakiś sposób udało mi się wyjść na zewnątrz. Niestety nie nacieszyłam się długo wolnością, bo od razu podbiegł do mnie jeden ze strażników. Na oko miał dwadzieścia-kilka lat. Nie sposób było też nie zauważyć jego granatowych włosów. Przypatrywał mi się zagadkowo i uśmiechał się lekko.
- Uciekasz?
- No pewnie, cała wioska otoczona górami, ale warunki na ucieczkę i tak niezłe. Przy odrobinie szczęścia może oszczędzi mnie garstka wygłodzonych niedźwiedzi. - wypaliłam.
        Nagle jego uśmiech zszedł.
- Nie pogrywaj sobie ze mną. Skoro już tak bardzo ci się śpieszy, to mogę od razu zaprowadzić cię do Ośrodka Szkoleniowego. - odgryzł się. 
- Czy podczas ceremonii nie nadmieniliście, że najpierw mamy szkolić się u rodzin? - zapytałam spokojnie.
- Widzisz tę kobietę? - pokazał palcem - Idź do niej po kartkę. - To było ostatnie zdanie, które do mnie wypowiedział. Już miałam spytać się o co chodzi, ale dziwny facet o granatowych włosach już odszedł.
        Rozejrzałam się po otoczeniu i w końcu zauważyłam kobietę w ciemnoczerwonych włosach upiętych w kok rozdającą kartki. Widać, że była w swoim żywiole, przyprowadzając wszystkich do porządku. 
        Grzecznie ustawiłam się w kolejce wraz z innymi i zaczęłam czekać. Kiedy większa grupa osób już odeszła, kobieta podeszła do mnie z naczyniem, w którym znajdowały się małe karteczki. 
- Nie bój się. To, co musisz zrobić, to tylko wylosować i przeczytać nazwisko rodziny do której masz zostać przydzielona. - powiedziała do mnie z przesadnie miłym uśmiechem.
        Popatrzyłam chwilę na niepozorne naczynie, które teraz miało zadecydować o moim losie, po czym włożyłam rękę i wyjęłam papierek. Odeszłam kawałek na bok, po czym przeczytałam - "Rockwood". 
        Nie brzmi groźnie, ale zachęcająco też nie. 
- Rekrucie X! 
        Odwróciłam się. W moją stronę szedł chłopak mniej więcej w moim wieku. Miał na sobie biały, lekko już znoszony za duży na niego mundur. Popatrzył się na mnie, po czym skinął na kartkę. Podałam mu ją niepewnie.
        Chłopak miał ciemne blond włosy i zielonkawe oczy. Wyglądał zupełnie inaczej niż reszta tej bezwzględnej niehumanitarnej eskorty. Przypatrywałam mu się uważnie, kiedy czytał tekst.  
- Nie ma czasu do stracenia, chodźmy. - powiedział po chwili, nadal trzymając w ręku kartkę.
- Nie za młody na strażnika?
        Spojrzał na mnie. W jego oczach nie było ani krzty nienawiści, jak u większości tych brutali, z którymi niestety miałam do czynienia. Zdziwiło mnie to, że patrzyły one na mnie tak łagodnie, nawet trochę współczująco.
- Nigdy nie wiesz, jaki los może cię spotkać. - rzekł tylko tyle, po czym poszedł przed siebie. Stałam przez chwilę trawiąc jego słowa. Nie miałam wyboru, musiałam za nim iść.
        Przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu. Robiło się coraz ciemniej, a my nadal przemierzaliśmy nieznane mi góry, doliny i lasy. Zastanawiałam się, czy mu nie uciec, ale to by było trochę lekkomyślne z mojej strony. Prędzej czy później i tak ktoś wysłałby po mnie jakąś brygadę ścigającą, a poza tym nie chcę myśleć jakie konsekwencje bym wtedy poniosła... 
- Już blisko. - powiedział nagle. 
        Nie miałam pojęcia czy ta wiadomość przyniosła mi ulgę, czy jeszcze bardziej utwierdziła mnie w strachu. Rozejrzałam się trochę. Teraz przemierzaliśmy gęstwiny jakiegoś dzikiego lasu. Było już tak ciemno, że prawie nie widziałam czubków swoich butów. Nie wiem czy to była tylko moja wyobraźnia, ale usłyszałam że coś szeleści w krzakach. Instynktownie się odwróciłam. Na szczęście to był tylko mały szop, który widząc mnie powrócił do swojej kiepskiej kryjówki.
        Już miałam iść, kiedy zorientowałam się że coś tu nie gra. Chwila... 
        Stałam całkiem sama w obcym nieprzyjaznym lesie, na dodatek w nocy. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu tajemniczego chłopaka, ale na próżno. Usiadłam na ziemi i zaczęłam zastanawiać się co zrobić. Zostawił mnie? Dlaczego? Może wykorzystał sytuację, tym samym dając mi szansę na ucieczkę? Jednak to by było bez sensu, przecież miałby wtedy na prawdę poważne kłopoty. 
        Nagle usłyszałam obok siebie głośny szept.
- Zabij mnie. 
        Raptownie wstałam i zobaczyłam blondyna stojącego nade mną z wyciągniętą ku mnie bronią. 
        Przez dłuższy czas stałam sztywno wpatrując się w jego zielone przenikliwe oczy. Nie byłam w stanie wykrztusić z siebie czegokolwiek. Podczas gdy ja trwałam w swojej niemożności ruchów, chłopak podszedł do mnie i wcisnął mi do ręki pistolet. 
- Proszę cię... zabij mnie. - powtórzył patrząc mi prosto w oczy.
       Kompletnie zaniemówiłam. Byłam zdolna tylko do szybkiego kręcenia głową na znak protestu.
- Skoro nie chcesz, to sam to zrobię - próbował odzyskać swoją broń, ale ja go odepchnęłam. 
- Stój! - krzyknęłam otrząsając się. - Dlaczego chcesz zrobić sobie tak okropną rzecz?
- Okropną? Doprawdy... okropną? Spójrz na to jak żyjemy! Moje życie tutaj jest już bardziej okropne niż sama śmierć! Wcale nie prosiłem się o taki los! - wyrzucił z siebie.
- Nikt z nas nie prosił. - stanęłam do niego bokiem.
        Podniosłam głowę i spojrzałam w mroczne bezchmurne niebo.
- Daję ci wolny wybór. - rzuciłam pistolet w jego kierunku. - ale pamiętaj, istnieją jeszcze na tym świecie rzeczy, o które trzeba walczyć.
        Posłałam mu ostatnie spojrzenie, po czym odwróciłam się.
- Tylko od ciebie zależy co z tym zrobisz. - dodałam.
        Zaczęłam iść przed siebie. Czułam na sobie zdumiony wzrok chłopaka.









niedziela, 27 lipca 2014

Rozdział II

        Poranek był chłodny. Wstałam, ubrałam się, wzięłam łuk i skórzany plecak i wyszłam z domu. Kiedy znalazłam się na drodze, wiejskie psy podbiegły do mnie i mnie przywitały. Zatrzymałam się i pogłaskałam każdego z nich, po czym poszłam dalej wąską drogą. Idąc cały czas prosto znalazłoby się w końcu na targowisku, natomiast na końcu przeciwnej strony ścieżki dotarłoby się do muru. Kwestia piętnastu minut drogi. Wioska przypomina trochę więzienie albo jakiś średniowieczny gród.
        Odbiłam w bok kierując się w stronę lasu. Las znajdował się w zachodniej części Gradheim. Wiedziałam, że skrywa w sobie wiele tajemnic. Znałam jedynie małą część tego wielkiego buszu. 
        Przeskoczyłam przez mur. 
        Zapach lasu działał na mnie kojąco. Szłam pewnym krokiem czując, jak czyste powietrze dostaje się do moich płuc. Zastanawiałam się, czy spotkam tu gdzieś Grenna.
       
                                                              *


        Dopiero pokilku godzinach udało mi się coś upolować. Na prawym ramieniu niosłam królika, na lewym miałam zawieszony łuk. Wychodząc z lasu spakowałam zwierzynę do plecaka. 
        Wczoraj P włożyła mi kartkę do skrzynki, w której napisała, że dzisiaj koniecznie chce się ze mną spotkać. Zaczęłam kierować się w stronę jej domu. Mieszkała daleko od targu. Nie było tam żadnych zwierząt, gdyż jej rodzina zajmowała się krawiectwem. Po jakichś trzydziestu minutach dostrzegłam znajomy widok trzech domków i tartaku znajdującego się obok nich. Jej domem była prosta ceglana chata ze słomianym dachem.  
        Zapukałam i po jakimś czasie drzwi się otworzyły. 
- Hej, szybko przyszłaś. Wejdź. - powiedziała cichym głosem. 
        P to drobna dziewczyna w moim wieku. Czasem przynoszę jej mięso, a ona odwdzięcza się dając mi ubrania, które sama uszyła. Znamy się cztery lata. Nie chodzi do szkoły, uczy się prywatnie. Na targu też jej nigdy nie widuję. Z tego, co zdążyłam zauważyć, jest nieśmiałą osobą i prawie z nikim nie rozmawia... czasami się zastanawiam, czy nie ma przypadkiem fobii społecznej. Mimo to, wydaje się być bardzo miłą i szczerą osobą.
        Na prawdę zszokowało mnie jej nagłe zaproszenie. Weszłam do środka. Biedą nie grzeszyło, ale widać było, że jej rodzina w luksusach też się nie obracała. 
- Usiądź, proszę. - wskazała na krzesło.
        Usiadłam i już miałam się jej spytać o co chodzi, kiedy nagle mi przerwała. 
- Rano był tutaj mój tata. 
Jej tata jest strażnikiem. 
- Powiedział mi, że rano przyjechali tutaj ludzie z Kastargradu...
         Ludzie z Kastargradu? Nigdy nie przyjeżdżają z błahych powodów. Jeśli już się zjawiają, to znaczy że sytuacja jest konkretna.
- Potrzebują nowych rekrutów do pilnowania porządku. - kontynuowała - Większość warowników odeszła, nie wiadomo dlaczego, dlatego teraz domagają się o nabór przynajmniej dziesięciu osób z każdej wioski. Dokładnie za piętnaście minut ma się odbyć ceremonia. Wylosowane osoby odjadą pociągiem do W, gdzie zostaną przydzieleni do rodzin, które mają ich tymczasowo wziąć pod opiekę i wyszkolić. 
        Nie przypadkowo zostaną odesłane właśnie tam. W końcu z W pochodzi najwięcej strażników.  Od zawsze trzymali z Kastargradem...
- Co to ma być? Jakieś cholerne szkolenie w postaci niewolniczej partaniny? - wypaliłam.
- Na to wygląda. - Dopiero teraz P spojrzała mi prosto w oczy. Zazwyczaj gdy z nią rozmawiam, gapi się w ziemię. 
- W takim razie lepiej się pospieszmy.
        Wyszłyśmy na zewnątrz. Po chwili biegłyśmy już w stronę placu.
        Pusta łąka zaczęła powoli zanikać, a na drodze pojawiało się coraz więcej domków. Ludzie wychodzili i rozmawiali ze sobą, widocznie dowiedzieli się już o wszystkim. Niespokojnie szepczące tłumy wlokły się po szarym asfaltowym bruku nadając nieco melancholijnego nastroju. Ich szepty stawały się coraz głośniejsze, przez co nie mogłam zebrać swoich myśli.
        Dotarłyśmy na plac. Na przeciwko nas stali ludzie ubrani w białe mundury. 
- Spójrz w górę. - szepnęła P.
        Na nieboskłonie pojawiły helikoptery. Nagle jeden ze strażników zaczął mówić przez megafon.
- Zapewne wszyscy wiecie, dlaczego tu jesteście. - zaczął strażnik - Potrzebujemy dziesięciu młodych ludzi w wieku, zdolnych do pełnienia ważnej roli, jaką jest egzekwowanie prawa.
        Od razu przeszedł do sedna. 
- Nazwiska zostały już wylosowane, mam je tutaj. - pokazał mały skrawek papieru - Wyczytane osoby staną po mojej lewej, gdzie zostaną oznakowane w postaci czarnych przepasek na rękaw.
       Na twarzach wszystkich mieszkańców malował się niepokój. Mężczyzna przeczesał machinalnie włosy, po czym spojrzał na kartkę. Wstrzymałam oddech.
- Anderson. - padło pierwsze nazwisko.
        Wysoki śniady chłopak o ciemnobrązowych włosach wyszedł na środek. Zauważyłam jak dwóch pozostałych warowników zakłada mu przepaskę. Na jego twarzy pojawiła się mieszanka zaskoczenia, strachu i determinacji. Próbował udawać twardego.
- . -  Niska rudowłosa dziewczyna o jasnej cerze pewnym krokiem przeszła na prawą stronę. Bardzo dobrze potrafiła chować swoje emocje, bo jej twarz zdawała się być kamienna.
- Dawson... Lynwood... - zaczęły padać po kolei nazwiska.
        Czekałam tylko na to, aż to wszystko się skończy. Zacisnęłam pięści. P spojrzała na mnie pokrzepiająco. Wiatr zaczął wiać coraz mocniej, przez co poczułam na twarzy nieprzyjemny chłód.
- Tormen.
Z tłumu wyłonił się chłopak o czarnych jak smoła włosach, który po chwili dołączył do pozostałych. Kiedy zakładano mu opaskę głowę miał schyloną w dół, jednak stał stabilnie. Podniósł głowę. Ostatnie co widziałam, to jego spojrzenie skierowane w moją stronę. Poczułam ucisk w gardle.

                                                              *

        W głowie jeszcze dźwięczało mi ostatnie nazwisko. Głośny uporczywy ton rozchodził się po całej mojej czaszce. Grenn. Dlaczego to musiał być akurat on?
        Przepychałam się wśród tłumu nic nie znaczących dla mnie ludzi. W tej chwili nienawidziłam wszystkiego i wszystkich. Tysiące ślepi wpatrywało się we mnie, a ja nadal biegłam w przeciwną stronę. W moim wnętrzu teraz wirowało tornado niemożliwych w tej chwili do okiełznania emocji. Biegłam cały czas, dopóki nie znalazłam się pod drucianą siatką, przez którą przeszłam. Nawet znalezienie się wśród drzew nie dawało mi spokoju, wręcz przeciwnie, zaczęłam krzyczeć na każdą roślinę którą po drodze napotkałam. Usiadłam na gałęzi pobliskiego dębu. Czułam się tak potwornie, że nawet nie byłam w stanie płakać. Wypełniało mnie teraz dziwne, ale dobrze znane mi uczucie... dlaczego tak jest, że jednego dnia szczęście przepełnia całe twoje ciało, a drugiego cały twój świat legnie w gruzach? Od urodzenia stawiałam sobie ciągle to samo pytanie.
         Dopiero po jakiejś godzinie postanowiłam wrócić do domu. Nie mogłam teraz zrobić nic głupiego, przecież mama się o mnie cały czas martwi. 
         Droga wydawała się znacznie dłuższa niż naprawdę była. Szybko zrobiło się ciemno. Nawet mały łaciaty pies, który często tędy przebiegał teraz stał się nieznośny. W oddali już widać było mój dom, w którym paliły się światła. Przeszłam przez próg drzwi i zaskoczyło mnie to, co zobaczyłam.
        Dwóch mężczyzn ubranych w białe mundury wpatrywało się we mnie. Mama siedziała przy stole ze zrezygnowaną miną.
        Jakby mi było mało niespodzianek, pomyślałam.
- O co... - już miałam zapytać, kiedy jeden z nich mi przerwał.
- Dostaliśmy zlecenie, żeby poinformować cię o zaistniałej sytuacji.
Co to miało znaczyć? 
- Niestety, zaszła pomyłka. Statystyki pokazują, że osoby wylosowane podczas dzisiejszej ceremonii to sześć mężczyzn oraz cztery kobiety. Niedawno dostaliśmy telefon od prezydenta, że mają być one wyrównane.
- I co to ma wspólnego ze mną? - wypaliłam nie zastanawiając się.
- Pojedziesz zamiast Tormena. Spakuj ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, za godzinę odjeżdża pociąg.
Miałam totalny mętlik w głowie. Nie, tego działo się zbyt wiele.
- Radzę ci się pospieszyć. - ponaglił mnie warownik.
        Spojrzałam kątem oka na mamę, jej smutne oczy wpatrywały się we mnie. To napełniło mnie jeszcze większym bólem.
         Nie miałam wyboru, poszłam na górę i zaczęłam się pakować. Włożyłam do torby część moich swetrów i bluzek oraz płaszcz i kilka par spodni. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą starą pamiątkę od Grenna, na wszelki wypadek, gdybym miała już nigdy nie wrócić. Był to wisiorek z naszym zdjęciem w środku. Spojrzałam, pewnie już ostatni raz, na mój pokój i zeszłam na dół. Warownicy czekali na mnie w tym samym miejscu co wcześniej. Teraz czekało mnie najgorsze, czyli pożegnanie się z mamą. Podeszłam do niej. Nic nie powiedziała tylko mnie przytuliła.

                                                                **
     
        Niedługo potem znajdowałam się w pociągu. Przydzielili mi jakiś ciasny pokój z małym oknem. 
- Macie ostatnie dziesięć minut na spotkanie się z bliskimi. - zadudnił metaliczny głos.
         Kolejna dawka bólu. Nie mogą najzwyczajniej w świecie już odjechać?
         Ktoś chyba wszedł do pociągu, bo usłyszałam głośne trzaśnięcie drzwiami. Nagle do mojego przedziału wparował Grenn prawie je wyważając. Przez kilka sekund stał i patrzył się na mnie szybko oddychając.
- To ja powinienem pojechać.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, podbiegł do mnie i wziął mnie w ramiona.
- Wrócisz. - powiedział stanowczym tonem.
- Znasz mnie... przecież zawsze znajdę jakiś sposób. - wykrztusiłam z siebie, starając się nie uronić żadnej łzy. Chwilę później jedna kapnęła na jego koszulę. Staliśmy tak przytuleni cały czas. 
        Nieoczekiwanie do pokoju weszli warownicy
- Czas się skończył. - oznajmili krótko.
        Teraz już tylko widziałam jak zabierają Grenna, który próbował im się wyrwać.







środa, 23 lipca 2014

Rozdział I

        Lato. Wiatr delikatnie porusza żółtawymi kłosami. Widzę je mocno zaostrzone na tle różowego nieba. Stoję na środku łąki. Patrzę jak zachodzi słońce. Pomarańczowy zaczyna mieszać się z żółtym, a żółty z różowym. Miliony jaskrawych odcieni na nieboskłonie - coś niesamowitego. W gęstwinie drzew za ogrodzeniem słyszę ciche kroki sarny. Chyba mnie zauważa, bo zatrzymuje się na chwile. Przez moment udaje mi się dostrzec jej czarne błyszczące oczy. Nie widzę w nich strachu, tylko zaskakujący spokój. Siadam na gołej ziemi i zauważam drobnego błękitnego chwasta, który od razu przypada mi do gustu. Zrywam go dziecięcymi dłońmi i ponownie oglądam niebo rozkoszując się ciszą, póki jeszcze mogę.
        Z za doliny wyłania się chłopiec. Gdy mnie dostrzega, zaczyna biec. Jego kruczoczarne nieprzyzwoicie proste włosy połyskują na słońcu. Woła mnie po imieniu. Odkrzykuję i również zaczynam biec w jego stronę. Kiedy jesteśmy już blisko siebie, potyka się nagle. Wpadamy na siebie, przewracam się, a świat przed moimi oczyma razem ze mną. Obrzucamy się niegrzecznymi jak na dzieci nieprzystało przezwiskami. Coś się dzieje, gałąź konara przed moim okiem, kolano, plecy, czarny kolor, łapię równowagę i jego wzrok, oliwkowa cera tuż przede mną. Siada obok mnie i wplata mi we włosy chwast, który przed chwilą zerwałam. Zaczyna robić się coraz ciemniej.
- Boję się, że nas znajdą... - mówię ledwie słyszalnym szeptem.
- Nie martw się, ochronię cię. - odpowiada chłopiec. Nagle poważnieje, a ja dostrzegam błysk w jego oku. Zawsze to powtarza.
         
                                                             *

        Obudziłam się akurat, kiedy matka skończyła robić obiad. Czajnik wydawał z siebie niemiłosiernie uciążliwe dźwięki umierania. W powietrzu unosiła się woń dzikiej kury, którą wczoraj udało mi się upolować. Umiem polować, nawet bardzo dobrze, ale nie można się tym tutaj chwalić.
        Nasza wioska nazywa się Gradheim, mieszkamy w niewielkiej prowizorycznej drewnianej chatce z widokiem na wielką pustą łąkę. Żywiłam rodzinę dziczyzną od piętnastego roku, póki jeszcze byli tu wszyscy. Kuzyni całkiem niedawno wybyli w poszukiwaniu lepszego życia i od tej pory nie mam z nimi innego kontaktu niż poprzez papier i atrament. Nie łączą nas żadne więzy. Prowadzimy otwarty dom i od zawsze przyjmujemy każdych zgubionych bądź uciekinierów z miejsc krwawych zawieruch. Państwo, w którym żyjemy to Ertel, a jego stolicą jest Kastagrad. Od kilkudziestu lat jest tutaj wojna domowa, która zdążyła wykończyć większość mieszkańców. Wszędzie panuje głód, a wskaźnik umieralności rośnie.
        Znam się na tym jak rozpoznawać, czy zwierzę nie jest przypadkiem chore lub osłabione. Nie mamy czegoś takiego jak nadzór weterynaryjny, dlatego uczą nas wszystkiego w warsztacie przy laboratoriach, gdzie nabywamy niezbędną wiedzę do tego, by przetrwać i zapracowywać potem na ziarno. Grunt to nie przenieść na krewnych pasożytniczej choroby, tutaj potrzebuje się rąk do pracy. Nasza placówka stawia przede wszystkim na badania biologiczne. Rada Wioski liczy na to, że wydobędzie z nas wszystkich najlepszy potencjał na medyków, więc mimo tego, że jesteśmy skazani na wykonywanie jednego zawodu, jesteśmy przynajmniej traktowani z należytym szacunkiem. Do chaty niestety nie zawsze wracam z pełnymi rękoma.

         Leżałam jeszcze chwilę na swoim łóżku, a raczej materacu wypchanym piórami i obszytym skórą, leżącym na kilku przybitych do siebie dębowych deskach. Drewno dębu ma to do siebie, że jest twarde i toporne, dlatego w miejscu przybicia gwoździ jest zdrapane i odstaje kilka twardych drzazg, o które czasem się kaleczę. Do rzeźbienia raczej się nie nadaje. 
         Wstałam i poszłam nałożyć na siebie ubranie. Założyłam mój ulubiony ciemnozielony cienki wełniany sweter i brązowe spodnie. Odsłoniłam zasłony. Kilka promieni słonecznych wpadło do mojego pokoju, oświetlając wszystkie kąty, których nie potrafiłabym z dumą zaprezentować. Jednak dla mnie były jak najbardziej chciane i pożądane. Wszystkie niedociągnięcia w tej obskurnej izdebce sprawiały, że czułam się tu bezpiecznie schowana przed nawałnicą zdarzeń z zewnątrz. Jednocześnie czułam, że jest to coś mojego. Szafki zalśniły kurzem. Nikt oprócz mnie i czasem mojej rodziny tu nie zagląda, po co robić tu muzeum. Szybko uplotłam grube włosy w prosty warkocz i powędrowałam na dół. Mama już czekała z jedzeniem. Zjadłam obiad, pośpiesznie założyłam skórzane buty i wyszłam na zewnątrz. Wszystko zwiastowało, że ma być coraz cieplej. Weszłam na moment na pole zobaczyć co u zwierząt. Jakie to szczęście, że je mamy. Nie tyle, co jesteśmy do nich przywiązani, czasem ratują nas podczas czarnych dni. Otrzymujemy od nich same dobre rzeczy, które potem przetwarzamy i sprzedajemy. Nasze wyroby są naprawdę pomyślnej jakości, a wszystko domowej roboty wytwarzane przez kilka par spracowanych rąk. Sądzimy tak dlatego, że ludzie przychodzą do naszego małego gospodarstwa aż prosto z Targowego Placu, który, można powiedzieć, stanowi centrum tej mikrej wioski, o której prawie nikt nie ma pojęcia, poza jej mieszkańcami i sąsiadami.
        Wychodząc z zagrody popatrzyłam chwilę na naszą małą chatkę, po czym poszłam w kierunku grubego muru. Nikt już nie pamięta od kiedy otacza on naszą wioskę. Historia, podobnie jak tradycja, z biegiem lat zacierają się, jednak w tym miejscu istnieje część rzeczy niewytłumaczalnych. Wspięłam się, dłoń poczuła zimno kamienia. Przechodząc na drugą stronę w końcu poczułam jak napływają do mnie siły. Zaletą mieszkania tutaj jest niewątpliwie to, że można oddychać czystym powietrzem. Wkroczyłam do lasu oddychając głęboko, jak zawsze nie wiedząc konkretnie w którą stronę iść. Kierowałam się gdzieś w kierunku miejsca, gdzie pagórki są bardzo wysokie. Nagle poczułam szturchnięcie.
        Rozluźniły mi się wszystkie mięśnie.
      
        Grenn jest jedyną osobą, której w pełni ufam. Mogę czuć się przy nim tak samo swobodnie jak wtedy, gdy zanurzam się nago w Szafirze. Oprócz żartów o naszych terenach (trudno nazwać je państwem), lekkich prostackich pogaduszek i krótkich wypadów, czasem w środku nocy, bo "nie uwierzysz, jeśli tego nie zobaczysz" wiąże nas naprawdę ciekawie mocna więź.
- Deira? - Usłyszałam głos chłopaka, po czym odwróciłam się do niego. Spojrzałam w jego oczy, tak samo mocno brązowe jak moje. 
- Dzisiaj niedziela. Możemy trochę odpocząć. 
- Racja... Ale co będziemy jeść jutro? 
- O to się nie martw, wszystko mam.
- Cały las?

- Udało mi się wcześniej upolować kilka indyków. Dla ciebie, dla mnie, i naszych rodzin. Starczy na kilka dni. - pokazał swoją zdobycz.
- Zaskakujesz mnie. - zaśmiałam się. - W takim razie...  
Grenn przytaknął. 
- Czekaj,
- ?
- W oddali było coś słychać.
- Co jest?
        
        Strażnicy to wyjątkowo okropne typy. Gdy miałam lat dwanaście, zauważono mnie jak z Grennem wymykamy się do lasu. Nie wiedzieliśmy wówczas, że zasady zmieniły się na surowsze. Niedługo potem warownicy znaleźli nas i oddzielili od siebie. Wszystko działo się strasznie szybko. Aby mnie ochronić, Grenn kopnął w twarz jednego z nich, przez co drugi pozbawił go przytomności. Wrzeszczałam tyle, ile miałam sił w płucach, dopóki nie włożyli mi knebla w usta. Dalej widziałam już tylko jak ten drugi niesie gdzieś cień mojego przyjaciela. Mnie również nieśli, tylko że w przeciwną stronę. Obraz stawał się coraz bardziej zamglony, a Grenn coraz bardziej się oddalał. Powieki miałam wtedy na wpół zamknięte, co jakiś czas roniłam z oczu łzy dopóki nie zasnęłam. Kiedy się obudziłam, znajdowałam się na jakimś głuchym pustkowiu, niewiadomo gdzie. Spędziłam tu pełne 2 doby i prawie zamarzłabym na śmierć i umarłabym z głodu, gdyby nie tata. Do tej pory nie wiem, jak udało mu się mnie znaleźć. Niestety, został wpisany na listę suspektów - cała moja akcja ratunkowa wiązała się z łamaniem prawa, i dzień później te okropne bestie szukały go, gotowe wysadzić wszystko na swej drodze. Grenn spędził półtora roku w T pracując w fabryce. Od dawna myślałam, że już nie żyje, on pewnie też tak samo myślał o mnie... do póki się nie spotkaliśmy. To stało się dokładnie rok temu i również wiąże się z tym bardzo ciekawa historia. Wciąż dziękuję za ten dzień. 
        Czasami budzę się wrzeszcząc, kiedy śni mi się jak zabierają Grenna. 

- Możemy najpierw zahaczyć o Targowy Plac. Nie jadłem nic od początku dnia, ty zapewne też nie. 
Tak naprawdę zjadłam już w domu kurę, ale przytaknęłam. Gdybym powiedziała, że jestem po obiedzie, on zapewne też udałby, że nie jest głodny. Jeśli miałabym wskazać człowieka, który jak najmniej myśli o sobie... Wystarczy tylko kupić mu kolorową papierową czapeczkę z napisem "winner" i wystrzelić fajerwerki.
- Więc chodźmy. - mówiąc to wstałam i po chwili szliśmy już w stronę osady przemierzając drzewa.
- Deira.
- Tak? 
Spojrzałam na niego.
- Wyobrażasz sobie życie bez tego całego wariactwa? - nieoczekiwanie spytał.

                                                              *

        Kiedy przechodziliśmy przez znajomą dziurę w siatce ogrodzenia, z daleka słychać było ujadanie psów.  Trzeba uważać na warowników. Trzeba uważać przede wszystkim na tych, którym ślina nie cieknie na widok świeżego mięsa. Niektórzy wręcz nie znoszą przekupstwa.
        Dotarliśmy na Targowy Plac, w oddali widać już było wieśniaków siedzących przy barze pod gołym okiem nieba. Mieszana gwara i głośne przekomarzania docierają poza Plac. Sobota. Towarzystwo tych ludzi jest znośne, dopóki nie poproszą o dolewkę Owocówki. Albo dopóki sami nie rozpiją Dzikiej Morwy, tutejszej sprzedawczyni. Wtedy jest jeszcze głośniej.
- O, przyszła córka Helen! Co nowego u was? - jeden z nich zaczyna mnie zagadywać - Wyskoczyło ci trochę piegów. - Zaśmiał się ostro, a ja wiem, że żartuje. Dzika Morwa uśmiechnęła się, kiedy dotknął moich włosów. 
-
        Zaśmiałam się. Co jakiś czas obserwuję reakcje Grenna. Nie wiem czemu to robię, ale widzę, że wyraźnie mu się to nie podoba. Za każdym razem, gdy żartujemy sobie w gronie znajomych mojej matki, albo gdy któryś z nich podchodzi bliżej mnie przekraczając umowny metr, on odruchowo marszczy brwi.
        Zahaczyliśmy jeszcze o stoisko Bern. To przemiła, dość umięśniona pełna kobieta. Za każdym razem ma inny rodzaj upięcia na włosach. Istnieje plotka, że ktoś kiedyś widział je uwolnione od ciężkich klamer.

- Dobrego dnia! - Macha ręką w oddali.
Podeszliśmy bliżej.
- Dobrego. Co świeżego?
  Lekko cofa się do tyłu i pochyla głowę, dużą dłonią pokazując gest, jakby zaznaczając w powietrzu szeroki łuk, pokazuje wszystko, co ma do zaoferowania.
- Wszystko, co tu widzicie, to nowy świeży towar. Ryby wyłowione z rana. Dawno nie przyszły do mnie tak okazałe, są cudne.
  Wyszło na to, że skończyliśmy u niej w magazynie na przyczepie słuchając kolejnych opowieści. Za każdym razem coś nowego. Innego dnia dostaliśmy od niej naszyjnik ręcznie wyrobiony, podobno zaklęty, ale chyba na zawsze pozostanie to tajemnicą świata.

       Kiedy udało nam się w jakiś sposób stamtąd wyczmychnąć po dłuższym posiadywaniu, stwierdziliśmy, że przejdziemy się gdzieś jeszcze. Dni były coraz dłuższe i cieplejsze, ciało samo chciało się ruszać. Poszliśmy nad jezioro i próbowaliśmy gonić kaczki. Grennowi udało się złapać jedną, ale ta dziobnęła go w nos i odfrunęła. Lubię dni takie jak ten. Istnieje spora szansa, że można natknąć się na pare samotnie stojących akwenów chodząc po dworzu. Nasza wioska, spośród tu pobliskich, leży na najbardziej podmokłych terenach. Można powiedzieć, że mieszkamy na mokradłach. 
       Do domu udało mi się wrócić jeszcze przed zmrokiem. Kiedy byłam przed chatą, weszłam od razu do środka i wyjęłam z torby mięso, które dostałam w podarunku od Bern. Mama prowadziła intensywną rozmowę. Pospiesznie położyłam indyka, po czym usiadłam przy stole witając się z nią oraz Megan.
- O, już jesteś. - powiedziała mama. - Zaraz zajmę się za robienie kolacji. O... chyba jednak nie będzie trzeba.